Does great power… vol.3 – Story of my life

O architekturze było już trochę, a potem jeszcze trochę, ale więcej teorii górnolotnych niż życiowych przykładów. Czas więc i na to. Przedstawiam dziś, przefiltrowaną przez architekturę właśnie, historię mojego życia.

Przygodę ze światem IT zaczęłam jakaś chwilę temu i przez to miałam okazję znaleźć się w różnych firmach, zespołach i rolach. Pracowałam zarówno w małej firmie, która dopiero od kilku lat istniała na rynku, jak i w międzynarodowej korporacji. Jak wiadomo, wiąże się to z doświadczeniem różnych środowisk, sposobów na organizację pracy, a co za tym idzie – podejść do architektury.

Mała firma – młodszy programista

Zacząć pracować postanowiłam jeszcze w trakcie studiów. Dziś nie jest to nic nadzwyczajnego, ale taki sposób na życie dopiero się wtedy rodził. Zatrudniłam się w małej firmie i byłam tam może 30. osobą. Na tym etapie rozwoju, tworzyło ją kilka zespołów, z których każdy miał swojego kierownika-guru. Ja byłam Johnem Snow, nie wiedziałam więc nic. Bardzo chciałam uczestniczyć w budowie czegoś, co zobaczy rzeczywisty, płacący klient, ale przede wszystkim moim celem było nauczyć się jak najwięcej.

Decyzje architektoniczne podejmował oczywiście kierownik, co mi małemu żuczkowi  bardzo odpowiadało. Byłam pełna zachwytu dla wiedzy starszych stażem kolegów i do głowy mi nie przyszło, że mogę choćby zaproponować jakieś rozwiązanie. Kończyło się więc na tym, że ktoś coś wymyślał, a ja to wykonywałam. Pełniłam więc rolę nieco bardziej zaawansowanej maszyny do pisania… w Visual Studio.

Off topic: Nie wiem jak dawałam sobie radę z pracą, domem, studiami (tak, tak, był jeszcze drugi kierunek). Chyba bezpiecznie jest powiedzieć, że sobie jej nie dawałam. O ile nabieranie doświadczenia to super motywator, by zacząć jak najwcześniej, to jednak dzisiaj stwierdzam, że nie do końca skóra warta była wyprawki.

Średnia firma – starszy programista

Firma się rozrosła, moje kwalifikacje wzrosły i tak zaczęła się rodzić współpraca między członkami zespołu, wspólne szukanie rozwiązań, proponowanie zmian. Wciąż mieliśmy kierownika, który w wskazywał stronę w którą finalnie szliśmy, ale pojawiły się mniej lub bardziej indywidualne projekty. Było więc miejsce na pewną autonomię.

Zespoły były wzbogacane ludźmi o różnym doświadczeniu, powodowało to trochę tarć, ale najczęściej stanowiło pozytywne zjawisko. Poza jednym czynnikiem – odpowiedzialnością. Niewielu programistów miało podejście, w którym celem był projekt. Każdy raczej pilnował jedynie, czy na jego podwórku wszystko gra.

Architekturą zajmował się nasz kierownik, jako osoba o największym doświadczeniu. Jednak dochodziło mu wiele obowiązków administracyjno-zarządczych. Do mnie i kolegów dość szybko doszła świadomość tego, że architekt to nie stanowisko, lecz rola. Rola, z którą z jednej strony wiąże się duża odpowiedzialność, a z drugiej gruntowna wiedza. Zapragnęłam wtedy zostać architektem (jak już będę duża i mądra) i to właśnie wpisałam w swoim planie 3-letnim.

Średnia firma – architekt

I… udało się. Urosłam, zmądrzałam i marzenia się ziściły. W efekcie razem z kolegą, poprowadziliśmy kilka projektów w roli architektów. Było po prostu cudownie, żyć nie umierać. Codzienny standup, pilnowanie czy wszyscy rozumieją DDD (nie rozumieli), czy szablon projektu się nie rozjeżdża (rozjeżdżał się), czy claimy działają tak jak powinny (nie działały).

Jak coś było nie po naszej myśli robiliśmy minę doświadczonych mędrców i dobrodusznie karciliśmy młody narybek programistów. I jeszcze raz … rysowaliśmy diagramy, przekazywaliśmy linki do przydatnych stron. Wszystko po to by projekt był robiony tak jak my chcemy… eeee tzn. tak jak powinien być robiony.

Dla mnie skończyło się na kompletnym oderwaniu od rzeczywistości. Wydawało mi się, że bardzo dobrze rozumiem projekt, ale straciłam kontakt z kodem i po pewnym czasie techniczne detale były dla mnie zwykłym bełkotem. Wtedy zrozumiałam, że stałam się modelowym architektem z ivory tower.

Korporacja – senior software …. coś tam

Nadszedł czas pokory, nabrałam dystansu do całej sprawy. Przeszłam też do innej firmy, gdzie miałam zamiar budować system i jego architekturę (tym razem) razem z innymi. A przede wszystkim chciałam znów programować, bo zrozumiałam, że bez tego modele są jedynie obrazkami.

Tyle, że… na miejscu już był architekt. I to taki pełną gębą – nie programujący i na dodatek daleko, w kontakcie głównie telefonicznym. Ogólnie bardzo fajny facet, ale niewiele już dla projektu robiący, gdyż to ja docelowo miałam przejąć system. Czułam jakbym zrobiła krok w tył, co samo w sobie nie było jakieś mega straszne. Ot jestem znów doświadczonym programistą, któremu mówi się co ma robić. Jak się postarałam, to miałam nawet własne poletko do zabawy, trochę odpowiedzialności… nie za dużo Uśmiech

Tak się więc trochę kisiłam. Kroplą goryczy przelewającą czarę okazała się dość niskopoziomowa decyzja architektoniczna – wybór ORMa i brak możliwości zakwestionowania tej decyzji. Well… wiem, że tak w korporacjach jest, nie powinnam się była dziwić. Dobrze, że mogłam to zmienić.

Średnia firma – kierownik

I tak… znów zmieniłam pracę. Tym razem zostałam kierownikiem działu. Brzmi dumnie, ale dział był niewielki – 10-osobowy. Teraz, postanowiłam, o architekturze decydować będą ludzie, nie nadworny decydent. Sama zajmę się uprawianiem servant leadership, a w wolnych chwilach, pomogę w programowaniu.

Tylko, że… mój zespół nie za bardzo chciał o czymkolwiek postanawiać. Może chodziło o to, że byli to ludzie niedoświadczeni i taka odpowiedzialność to było dla nich za dużo. A może przyzwyczajeni byli do modelu słuchania i nie spodziewali się, że może istnieć inny. Suma summarum, stwierdzili, że finalne decyzje należą do mnie, bo w końcu jestem szefem i za to mi płacą. Chcąc nie chcąc zostałam Wielkim Architektem.

Startup – developer

Trochę miałam już tego dość, a przede wszystkim szukałam miejsca, gdzie pracuje się inaczej. Nie zrozumcie mnie źle, wiem każda firma ma swoją kulturę organizacyjną. Zdaję sobie sprawę z roli odgórnych decyzji. Wiem też, że nie każdy gotowy jest na przyjęcie odpowiedzialności z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mi jednak to co miałam nie do końca wystarczało.

Teraz pracuję w startupie, gdzie widzę diametralną różnicę. Przede wszystkim – nie ma czegoś takiego jak odgórne decyzje dotyczące architektury, a jeśli już o tym mowa, to nie istnieją odgórne decyzje dotyczące kwestii technicznych. Każdą z nich poprzedza dyskusja i to nie tylko w gronie osób to w końcu implementujących, ale również całego zespołu, a nawet osób spoza.

Model jest prosty – jesteś częścią teamu, więc funkcjonujesz na takich samych prawach jak inni. A to wiąże się również z pewnymi obowiązkami. Udział i wkład każdego z nas staje się wymaganiem, a nie jedynie możliwością.

Nie mamy więc architektów, a raczej każdy z nas nim jest. I każdy powinien, bo nie zrezygnowanie z tej roli oznacza często zrzucenie z siebie odpowiedzialności. W zespole każdy z nas architekturę zna, rozumie, buduje wg niej i jest za nią odpowiedzialny.

 

KONIEC!