Wieczory pod chmurką i ławeczka nad Dunajem – relacja z CraftConf vol. 1

Rozpocznę trochę niechronologicznie, ale narobiło mi się tyle konferencyjnych zaległości, że to, co już jest nieświeże, może chwilę jeszcze poleżeć. Poza tym, zdarzenia aktualnie, lub te co zadziały się całkiem niedawno, z pewnością są ciekawsze niż to co wydarzyło się w dalekiej przeszłości.

Więc… pod koniec kwietnia odbyła się wyczekiwana przez wielu (w tym mnie samą) konferencja CraftConf. Już sama nazwa dawała wiele nadziei, a potem miało być tylko lepiej. Obietnica 2 dni konferencji, ciekawych warsztatów oraz meetupów zorganizowanych w tym czasie przez lokalne społeczności, ściągnęła do Budapesztu rzesze spragnionych chleba i igrzysk programistów. Oczywiście nie samym chlebem człowiek żyje Uśmiech, ale nie będę się tu rozwodzić nad tym po co jeżdżę na konferencje. Myślę, że zrodzi się z tych refleksji odrębny wpis.

Przedstawię natomiast kronikę zdarzeń widzianych moimi oczami. Może komuś zaoszczędzi to oglądania prezentacji, których nie polecam. Albo wręcz przeciwnie – polecę komuś jakąś sesję. Może zachęcę do urlopu w Budapeszcie, albo zareklamuję jakieś lokalne danie czy trunek Uśmiech Zobaczymy. Zachęcam jednak mimo wszystko do wyrobienia sobie własnego zdania na każdy z tych aspektów. Dodam jednak, że uczestniczyłam jedynie w samej konferencji, ominęły mnie warsztaty, więc na ich temat wypowiadać się nie będę. A jeśli chodzi o sesje, to konferencja zorganizowała 3 ścieżki, stąd wniosek, iż widziałam maksymalnie (sic!) 1/3 z nich. Więc sama już zasiadłam do nadrabiania zaległości i oglądania ich online.

Dzień 0: Gulasz, wino i piękny mo(n)dry Dunaj

Przyleciałam zbyt późno by zdążyć na meetupy… Niby trochę żałowałam, ale szybko okazało się, że nie jestem jedynym leniem w Budapeszcie Uśmiech Niemal prosto z taksówki zgarnęła mnie ekipa Białostocka (Maciek, Joanna, Karol, Mariusz oraz Robert) i razem poszliśmy do bardzo klimatycznej knajpy, gdzie wszyscy zakosztowaliśmy prawdziwego (na tyle, na ile byliśmy w stanie stwierdzić) węgierskiego gulaszu. Siedzieliśmy tam dłuższą chwilę słuchając muzyki na żywo, granej przez panów o aparycji członków mafii, popijając napoje orzeźwiające.

A gdzieś tam w czeluściach melanżowego Budapesztu odbywała się prekonferencyjna impreza, na którą … nie chciało się nam iść. Bardziej atrakcyjną opcją był zakup odpowiednich trunków i spożycie ich w przy Dunaju, w klimacie nieco menelskim Uśmiech. Pogoda była świetna, a mi udało się uwiecznić widok z “naszej” ławeczki.

Budapeszt-laweczka

Co prawda Robert kupił okropne drugie wino, ale z racji tego właśnie, że było ono drugie – smak przeszkadzał tylko trochę i tylko na początku. Po kilku godzinach pewna część (głównie polska) wspomnianej wcześniej imprezy przeniosła się do nas. Nie dla każdego starczyło więc miejsca siedzącego, ale panujący klimat zaowocował chyba tym, że nikomu specjalnie to nie wadziło. Dzień zakończył się późno, choć nie aż tak, by był problem ze wstawaniem następnego dnia.

Dzień 1: Sesje, imprezy i pierwsze rozczarowania

Po w miarę przyzwoitym śniadaniu zebraliśmy się na krótki spacer w stronę Bálna Budapest. Chociaż do organizacji jeszcze się przyczepię, to muszę przyznać, że chyba nie widziałam dotąd ładniejszego miejsca na konferencję – zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz. Poniżej lista recenzji sesji, w których uczestniczyłam. Kilka opuściłam, bo było piffko, ładna pogoda, czy ciekawsze okazały się dyskusje kuluarowe. Nie mniej jednak trochę widziałam.

Bodil Stokke – Programming, Only Better

Nieco się spóźniłam na tego keynote’a, ale żałuję, że nie bardziej. Nie do końca wiem o co chodziło, ale gdybym miała strzelać, to powiedziałabym, ze o jakąś metaforę, porównanie postaci My Little Pony ze stylami zespołów programistycznych/ języków programowania/ samych programistów…? Nie w pełni to zrozumiałam. Żeby nie było – jestem w sekcie kucyków, znam bohaterki, ich temperamenty i zwyczajnie uwielbiam tę bajkę. Jednak sposób prowadzenia, a przede wszystkim monotonny styl tej pani, spowodowały, że z utęsknieniem wspominałam niedawno opuszczone lóżko.

Rachel Laycock – Implementing Continuous Delivery: Adjusting your Architecture

Wystąpienie było dość przyjemnie i zaskakująco merytoryczne, ale … nieco banalne. Dziewczyna ma 10 lat doświadczenia w IT, głównie jako programistka .Net, więc od początku poczułam coś na wskroś spotkania bratniej duszy. Ale o ile potrafiłam się z nią zidentyfikować, w dalszej części prezentacji skończyły się już porównania. Spodziewałam się ciekawszych historii do opowiedzenia, a nawet konkretnych rad-algorytmów dzięki którym zespół będzie ciągle dostarczał Uśmiech. A wyszło, … jakoś tak nijako.

Máté Nádasdi – It’s never too late to fight your legacy!

I niestety doczekałam się sesji typu Story of some project. Na każdej konferencji jest taka, zwykle jako konsekwencja sytuacji: nie mam tematu na prezentację, to opowiem o tym co robię na co dzień. Napiszę o zjawisku jeszcze bardziej szczegółowo, a teraz podsumuję tylko: ten projekt i ta historia nie były ciekawe. Wszystko co zostało powiedziane można streścić w jednym zdaniu: Projekt poprowadzony był źle, a potem zaczął się proces refaktoringu. Gdzie tu legacy? Gdzie fight?

Maciek namówił mnie bym twittnęła co tym sądze i teraz żałuję, że nie napisałam czegoś bardziej dosadnego, bo śledzenie feeda dostarczało nam o wiele więcej rozrywki niż sesja. Dlaczego się nie zmyliśmy? Bo durni usiedliśmy na przedzie i jakoś tak głupio było wychodząc pchać się przed kamery.

Poza tym, stwierdziliśmy, że wytrzymamy, bo za chwilę miała na scenie stanąć … legenda Uśmiech

Eric Evans – Acknowledging CAP at the Root – in the Domain Model

No i nadeszło … największe rozczarowanie tego dnia i pewnie całej konferencji. Zapowiedź gwiazdy zwykle kreuje wiele wygórowanych oczekiwań, więc to, że nie będzie fajerwerków byłoby do przełknięcia. Ale sytuacja przedstawiała się dużo gorzej. Nieśmiertelny (bo najwyraźniej nie da się go uśmiercić) temat cargo, fatalne slajdy i przede wszystkim jednostajny ton prezentacji można podsumować jednym słowem – nuuuuudy. Wiem, ze kilku osobom mimo to sesja bardzo się podobała, może więc chodzi o moją kumatość, czy brak dogłębnego rozeznania w temacie, ale praktycznie od początku czułam się jakby ktoś odciął mi kabelek łączący uszy z mózgiem. Nie zrozumiałam prawie nic, a po chwili zwyczajnie słuchać przestałam.

Dan North – Jackstones: the journey to mastery

Nareszcie! Ja i cała konferencja doczekaliśmy się najlepszej prezentacji tego dnia. No suprise here – Dan po prostu dał czadu, jak zwykle. Uwielbiam metafory, a ta, która została przedstawiona w kontekście procesu uczenia się, była po prostu genialna. Sam warsztat prelegencki – nie wiem czy umiem to ująć jakoś sensownie. Każdy kto kiedykolwiek widział jakąś jego prezentację, wie co chcę powiedzieć. A kto nie widział, powinien to jak najszybciej nadrobić. Nie byłabym jednak sobą, gdybym się do czegoś nie przyczepiła. To była sesja nietechniczna, co samo w sobie nie jest złe. Natomiast (wiem wiem – wyklniecie mnie) dla mnie było w niej za mało mięsa. Zabrakło mi konkretów, wiedzy, pojęć, definicji.

I tak – szykuje się z tego kolejny wpis Uśmiech

Bruce Eckel – What Makes a Good Development Process?

Nie wiem czy to efekt niesamowitości poprzedniego wystąpienia, czy po prostu sesja była słaba, ale to co mówił Bruce wydało mi się tak nudne, że po kilku minutach postanowiłam zrezygnować ze słuchania. Teraz siadłam strategicznie z tyłu sali, skąd można było się bezpiecznie ewakuować. Obiecałam sobie, że jednak dam tej prezentacji szansę jakiej nie miała przez fatalny timing i odtworzę ją w zaciszu domowym.

Po zakończeniu części prezentacyjnej zorganizowana była impreza. Ale chyba nie wyszła za dobrze. Ludzie się zmywali dość wcześnie – jednym było za głośno, innym za gorąco, jeszcze inni zaczęli szukać miejsca gdzie można coś zjeść. Nie pomógł wiele występ niesamowitego zespołu Little G. Weevil. A choć nie jestem fanką improwizowanej (ani stylizowanej na improwizację) muzyki, to muszę przyznać, że akurat przy tej świetnie się bawiłam.

Na szczęście tuż za “rogiem” był świetny bar, gdzie znalazłyśmy wraz z Joanną nasze piwo szczęścia – Meggy. Po kilku przetasowaniach, spacerach, poszukiwaniach jedzenia (wczorajszy gulasz niektórym mocno utkwił w pamięci Uśmiech) i zmianach knajp, choć w różnych konfiguracjach i czasach wszyscy wrócili do swoich(?) łóżek.